Jak pogodzić pracę z macierzyństwem?
Odkąd zostałam matką, bardzo często jestem adresatką złotych rad, których celem jest uświadomienie mi, jak bardzo nie radzę sobie z cudzymi oczekiwaniami wobec tej roli społecznej. Najczęściej są to niegroźne komentarze odnoszące się do braku u dziecka niezbędnych elementów odzieży wierzchniej jak czapka czy rękawiczki, ale włosy stają mi dęba, gdy ktoś próbuje mi wmówić, że łączenie rodzicielstwa, pracy, obowiązków domowych i troski o siebie (w tym o własny rozwój) to wyłącznie „kwestia organizacji”.
Spis treści
Owszem, organizacja jest jednym z kluczowych narzędzi, bez których cały ten układ może jedynie się rozpaść, jednak nadal pozostaje tylko i wyłącznie narzędziem. Zgodnie z częścią definicji słownikowej, „organizować” oznacza: „planować i koordynować poszczególne etapy jakichś działań (…)”. Z doświadczenia wiem, że zaplanowanie i koordynowanie porannej rutyny dwulatka może być wyzwaniem dla niejednego doświadczonego mediatora, a co dopiero dla rodzica, który spał tej nocy trzy godziny, poprzedniej dwie, a za godzinę rozpoczyna ważne zebranie.
Zatem czy pogodzenie tak wielu odpowiedzialnych i czasochłonnych ról jest w ogóle możliwe? Uważam, że nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi, ponieważ jest to zależne od wielu czynników i perspektywy, z której na to patrzymy. Warto zatem zaznaczyć, że moja perspektywa jest perspektywą matki samodzielnie wychowującej dwuletniego syna, która pracuje zdalnie i dba o ciągły rozwój osobisty, mając pomoc w opiece przez około dwadzieścia godzin tygodniowo.
Godzenie pracy z macierzyństwem
Zacznę od samego początku, czyli od popularnej frazy „godzić pracę z macierzyństwem”. Samo słowo „godzić” z definicji oznacza m. in. „doprowadzać do porozumienia, łączyć ze sobą dwie różne rzeczy, sprawy, typy działalności”. Możemy się również z kimś pogodzić po konflikcie, który raczej nie budzi pozytywnych skojarzeń. Użycie sformułowania „godzenie” wobec relacji między pracą i rodzicielstwem, z góry definiuje te dwa aspekty życia jako rywalizujące ze sobą, co może określać naszą postawę i przekonania z tym związane. Jako filolog i tłumacz z wykształcenia, doskonale zdaję sobie sprawę, że słowa potrafią kształtować rzeczywistość, dlatego zwracam na to tak dużą uwagę. Z tego powodu jestem zdecydowaną zwolenniczką rozpoczęcia od zmiany własnego nastawienia i podjęcia procesu połączenia ze sobą tych obszarów, zamiast prób godzenia ich ze sobą. Słowo „połączenie” bowiem, w znaczeniu „zestawienie jakichś przedmiotów lub zjawisk, tworzące pewną całość” budzi dalece bardziej pozytywne skojarzenia.
Określenie hierarchii wartości
Gdy zostałam matką samodzielnie wychowującą dziecko, zdałam sobie sprawę, że mam dużo więcej obowiązków niż czasu i energii. Zostałam w ten sposób zmuszona do wyboru, co jest dla mnie najważniejsze. To jest pierwszy krok, od którego warto zacząć: zastanowić się w pełnej szczerości ze sobą, jak wygląda nasza hierarchia wartości, potrzeb i obowiązków oraz jak się one prezentują na tle naszych możliwości. Jeśli mamy do wykorzystania sto procent naszego czasu i energii, ile z tego potrzebujemy przekazać na konkretne obszary, na przykład pracę, dzieci, związek, kontakty z rodziną i przyjaciółmi, obowiązki domowe, naukę i zdobywanie nowych kompetencji, sport, hobby, odpoczynek, higienę ciała i umysłu, rozrywkę, drobne przyjemności i inne. Ponownie zwracam uwagę na słowo kluczowe, czyli „potrzebujemy” – my. Nie teść albo teściowa, nie nasi rodzice czy inni krewni, nie oczekiwania społeczne. Ja to nazywam prosto: warto określić swoje własne „wszystko„. Gdy mamy określony priorytet dla każdej ze sfer życia, dopiero wtedy można pracować nad tym, żeby wybrane przez nas „wszystko” było „kwestią organizacji”.
Ciągła gotowość do podejmowania decyzji jest jedną z ciemnych stron łączenia rodzicielstwa z pracą, więc warto się do tego odpowiednio przygotować. Ustalenie hierarchii i ocena moich możliwości pomogły mi podjąć bardzo trudne dla mnie decyzje – na przykład taką o przejściu na część etatu. Gdybym nie miała świadomości moich priorytetów, sprawiłoby mi to o wiele więcej trudności i zapewne kosztowałoby sporo nerwów.
Łączenie ze sobą różnych obszarów życia
Mając już uporządkowaną hierarchię, mogłam rozpocząć dalszy etap procesu. Szukałam (i nadal szukam) punktów wspólnych między tymi ważnymi dla mnie obszarami – to jest właśnie ten element łączenia, o którym pisałam na początku. Przez większość mojego czasu pracy syn ma dodatkową opiekę, ale ponieważ pracuję zdalnie, mam możliwość uczestniczenia w jego życiu, gdy oboje jesteśmy w domu. Mogę go przytulić, gdy zostało mi kilka minut do konferencji lub obrać jabłko w przerwie między kolejnymi zadaniami. Być może cierpią na tym moje relacje ze współpracownikami, ponieważ odbywa się to kosztem tzw. „small talków” w przerwach, ale takiego wyboru dokonałam na podstawie mojej hierarchii wartości.
Zdarzają się również momenty, w których łączę pracę z opieką nad dzieckiem w dosłownym tego rozumieniu, ponieważ akurat danego dnia jestem z dzieckiem sama. Takie chwile nauczyły mnie bardzo restrykcyjnego zarządzania sobą w czasie oraz szczegółowego planowania zadań i projektów. Na taką okoliczność zostawiam sobie mniej odpowiedzialne zadania, pracę kreatywną i rozwojową czy czyszczenie skrzynki mailowej. Jeśli natomiast w taki dzień mam do wykonania jakieś istotne zadanie, wykonuję je w blokach czasowych. Dobrze mi się sprawdza technika Pomodoro® polegająca na pracy w krótkich blokach czasowych rozdzielonych kilkuminutową przerwą. Dodatkową zaletą takich bloków czasowych jest to, że prawo Parkinsona działa na moją korzyść. Brzmi ono mniej więcej tak, że wykonanie zadania zajmie tyle czasu, na ile jest zaplanowane. Skoro zatem na jego wykonanie mam dwadzieścia pięć minut (tyle zwykle trwa odcinek bajki i standardowy blok Pomodoro®), jest to czas, który musi mi wystarczyć na jego realizację.
Przez to, macierzyństwo skutecznie oduczyło mnie również prokrastynacji i odkładania na później. Zdaję sobie sprawę, jak nieprzewidywalny bywa nastrój oraz zdrowie dziecka i może zdarzyć się tak, że jeśli nie zrobię czegoś dzisiaj, to w perspektywie mogę nie poradzić sobie z natłokiem obowiązków. Dzięki temu, jestem jeszcze bardziej nastawiona na zadaniowe podejście do pracy, szukanie rozwiązań i zamykanie projektów, zamiast drążyć je w nieskończoność.
Tolerowanie braku perfekcji
W finalizacji projektów pomaga mi jeden z kluczowych elementów łączenia macierzyństwa z pracą, czyli zaakceptowanie rzeczy nieperfekcyjnych. Moim założeniem jest skreślanie punktów z listy zadań w szybszym tempie niż ich przybywa. Dzięki zmianie podejścia, zaczęłam nawet kończyć projekty, które do tej pory oczekiwały w szufladzie na ostateczne szlify. Dużą część z nich oceniłam jako wystarczająco dobre lub wprowadziłam drobne poprawki i uznałam za zakończone.
Moją filozofię akceptacji dla braku perfekcji najlepiej widać po ogólnym stanie naszego mieszkania. Dość powiedzieć, że ukończenie zadania stoi wyżej w mojej hierarchii wartości niż pilnowanie czy dziecko nie maluje mazakami po szafie lub nie zeskrobuje farby ze ściany. Jeśli czynność, którą wykonuje mój syn, nie zagraża jego zdrowiu, jej skutki nie są dla mnie tragiczne, a ja dzięki niej mam blok czasu, w którym zrealizuję ważne zadanie, oceniam to najczęściej jako koszt wart swojej ceny. Zrealizowane zadanie jest dla mnie ważniejsze niż na przykład czysta ściana. Idąc dalej tym tokiem myślenia, łatwo dochodzę do wniosku, że czas spędzony z synem i mój czas dla siebie są dużo cenniejsze niż perfekcyjnie posprzątany dom i dwudaniowy obiad, przez co większość obowiązków domowych wykonuję razem z dzieckiem lub wcale.
Przypuszczam, że jest to jedna z głównych przyczyn, że w przeciwieństwie do 68 proc. respondentek badania Deloitte z marca br., wcale nie uważam, że po wybuchu pandemii mam więcej obowiązków domowych takich jak sprzątanie czy gotowanie. Wykonuję ich dokładnie tyle, co wcześniej, a zmianie co najwyżej uległy moje standardy: częściej zamawiam jedzenie z dowozem, a mój dom nie jest miejscem sprzyjającym alergikom i pedantom.
Z takiej tolerancji dla braku perfekcji wynika też zauważalny wzrost mojej akceptacji wobec własnych i cudzych błędów. Z jednej strony, dziecko przypomniało mi, jak to jest uczyć się czegoś, co ja mogę postrzegać jako oczywiste i naturalne i za tę lekcję jestem mu bardzo wdzięczna. Z drugiej strony, wiele rzeczy, które kiedyś oceniałam jako istotne, po prostu okazały się mało ważne w szerszej perspektywie. Przykładowo: kiedyś wysłanie wiadomości z literówką było dla mnie problemem, teraz prawdopodobnie tego nawet nie zauważę. W końcu mam tylko dwadzieścia pięć minut, żeby odpisać na maile, więc kto by się tym przejmował!
Komentarze