Poczucie humoru mile widziane

W dobie dynamicznych zmian językowych, wpływu mediów społecznościowych i różnic międzypokoleniowych, język polski staje przed nowymi wyzwaniami. Paulina Mikuła, znana popularyzatorka wiedzy o języku polskim i twórczyni internetowa, w rozmowie opowiada o zjawiskach językowych, które nas drażnią, o tym jak młodsze pokolenia zmieniają sposób komunikacji oraz dlaczego nie powinniśmy publicznie poprawiać innych. Wskazuje też, jak pracować nad własnym językiem i dlaczego słowa „jakby” czy „wiesz co” stają się dla niektórych tak irytujące.
Spis treści
Milenialsi znają świat sprzed internetu, a teraz muszą ustąpić miejsca Zetkom, które urodziły się już w nowej rzeczywistości. O tym, co nas czeka i jak się odnaleźć w komunikacyjnej rewolucji opowiada Paulina Mikuła, twórczyni „Mówiąc Inaczej”, dla której każde słowo ma znaczenie.
Joanna Tracewicz: Jakie jest najbardziej milenialskie słowo w języku polskim?
Paulina Mikuła: Drzemka! Zrobiliśmy z Dominikiem Więckiem odcinek o słowach roku osób dziadziejących i wśród naszych widzów wygrała „drzemka”. Bardzo dużo osób pisało: „drzemka to jest życie”. Gdy człowiek jest mały, w przedszkolu, to nie docenia drzemki, dopiero po trzydziestce ludzie zaczynają rozumieć, jak drzemka zmienia życie. Czekasz tylko na ten moment, kiedy powiesz: „O, już wszystko zrobiłem/zrobiłam i mogę teraz pójść na drzemkę” (śmiech). A najlepsze są drzemki, które miały trwać 15 minut, a trwały trzy godziny. I potem człowiek się budzi i nie wie, jak się nazywa, kim jest i o co mu chodzi.
Jak ten niedźwiedź wychodzący z jamy po śnie zimowym. A nie myślisz, że milenialskie jest też słowo „jakby”? Mam wrażenie, że millenialsi dodają do wszystkiego właśnie „jakby”. Sama też się na tym wielokrotnie przyłapałam.
Zetki też chyba dodają. „Jakby” to takie słowo-wytrych, nic nie znaczy, służy tylko temu, abyśmy mogli zebrać myśli. Dlatego za każdym razem, kiedy czujemy jakąś niepewność, wypowiadając się, to wpada nam to „jakby”. Jest potrzebne tylko mówiącemu, jednak jest trudne dla słuchacza.
Niektórzy w ogóle nie zwracają na to uwagi. Pamiętam, że byłam kiedyś na szkoleniu, podczas którego prowadzący cały czas mówił „jakby”. W przerwie zapytałam, czy ktoś jeszcze to słyszy. Wszyscy powiedzieli, że nie. Gdy zaczęła się druga część, prowadzący znowu „jakby, jakby, jakby”… Patrzyłam na pozostałych uczestników, a oni nic – zasłuchani, zamyśleni. Pomyślałam: „jejku, jak ja wam zazdroszczę”, bo ja nie byłam w stanie skupić się na treści, tylko czekałam na kolejne „jakby”, które już bolało.
Gdy człowiek wychwyci, że jakieś słowo pojawia się zbyt często, staje się na nie wyczulony i każde usłyszane „jakby” zaczyna drażnić. Dlatego jest to tak problematyczne.
Mówimy o „jakby” w kontekście natężenia. A czy są jakieś inne słowa, które powodują u ciebie odrazę, niechęć, że aż przechodzi cię dreszcz po ciele? Ja mam takie słowo – „Ondraszek”. Brzmienie tego słowa wywołuje we mnie wewnętrzny ból (śmiech).
Chyba same słowa nie stanowią problemu. Kłopot jest wtedy, kiedy ktoś nadużywa, ma taką manierę, na przykład zaczynanie każdego zdania od: „Wiesz co?”. Nie jestem w stanie niekiedy obejrzeć do końca wywiadu z artystką, którą lubię, czy z artystą, którego lubię, bo jeżeli wszystkie zdania rozpoczynają się od „Wiesz co?”, to po pierwsze ja nie wiem co, a po drugie, już do końca nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć. Odczuwam tak duży dyskomfort w ciele, nawet fizycznie, że wolę wyłączyć taką rozmowę, niż się stresować i czuć się niewygodnie.
Niektórzy w ogóle nie zwracają na to uwagi. Inni mówią tak ze stresu i ja to wszystko rozumiem. To ja mam problem, że nie mogę tego znieść. Dlatego nie hejtuję tych ludzi i nie piszę do nich na Instagramie: „Jak ty mówisz? Naucz się mówić, a potem udzielaj wywiadów!”. Mówię sobie: to jest jakaś moja nadwrażliwość, która powoduje, że nie mogę tego obejrzeć do końca. I to ja muszę sobie jakoś z tym poradzić.
Powiedziałaś, że nie hejtujesz ludzi, ponieważ mówią w taki, a nie inny sposób. Ale czy wypada poprawiać? Ciągle nie rozumiem, jak to jest, że ludzie wciąż mylą „bynajmniej” z „przynajmniej”. I bardzo mnie kusi, żeby zwrócić im na to uwagę, ale się powstrzymuję. A więc: poprawiać czy nie poprawiać?
Nie poprawiajmy, bo zawstydzamy. Gdy ktoś odczuwa wstyd, zazwyczaj przyjmuje postawę obronną i wtedy trudno mu wdrożyć sugerowaną zmianę. Często poprawiamy w taki nieprzyjemny sposób – atakujący, przemocowy, z pozycji wyższej. Nie ma takiej potrzeby.
Jeżeli już chcemy zwrócić komuś uwagę na błąd, to zróbmy to kulturalnie, z wyczuciem, z uważnością, ale w wiadomości prywatnej. Ta osoba na pewno doceni, że nie było to zrobione publicznie. Ja też dostałam kiedyś takie wiadomości i bardzo doceniłam, że było to takie intymne, sprawa istniała tylko między nami, nie była publiczna. W innym wypadku człowiek czuje się piętnowany i zaatakowany.
Nawet na studiach uczono nas, żeby nie poprawiać, a jedyne co możemy zrobić, to użyć tego samego słowa w poprawnej formie w naszej odpowiedzi. To będzie taka delikatna sugestia dla rozmówcy. Po raz pierwszy opowiedziałam o tym na swoim kanale chyba w 2014 roku, czyli zaraz na początku mojej działalności wyjaśniłam, że nie poprawiamy. Pojawiły się komentarze: „i tak na pewno poprawiasz, a teraz tylko udajesz”. Z drugiej strony, wielu było zaskoczonych, gdy mówiłam, żeby nie poprawiać. „Ale jak to? Przecież trzeba! Nie mogę pozwolić, żeby ktoś tak niszczył mój język. To jest mój obowiązek, żeby zwrócić uwagę”.
Dla mnie z kolei zaskoczeniem jest to, że ludzie nie mogą się pogodzić z tym, że poprawianie innych nie jest dobre, że tak nie powinno się robić – i nawet na studiach tego uczą.
Dlaczego ludzie tak chętnie poprawiają? Skąd to się bierze?
Na początku myślałam, że tego nas nauczyła szkoła. Szkoła bywa bardzo agresywna, zdarzało się, że nauczyciele wyzywali uczniów od głąbów, piętnowali błędy, wyśmiewali, zamiast pomagać i próbować zrozumieć, dlaczego uczeń czegoś nie zapamiętał. Bo przecież „ty już powinnaś, powinieneś to wiedzieć”.
Ale potem pomyślałam, że to może mieć jeszcze jedno źródło – istnieje coś takiego jak dobrostan językowy. To taki język, który spotykamy na co dzień i powoduje, że czujemy się dobrze, bezpiecznie. Każdy wokół mnie mówi tym samym językiem, ja wszystko rozumiem, więc czuję się komfortowo.
I nagle ktoś zamiast „bynajmniej” mówi „przynajmniej” albo odwrotnie. To zaburza nasz dobrostan językowy. To nie jest moje sformułowanie – po raz pierwszy o tym napisała prof. Zdunkiewicz-Jedynak, językoznawczyni, z którą miałam zajęcia z kultury języka polskiego. To jest odczuwane tak, jakby coś nas bolało, bo ktoś coś nam odbiera, zaburza, powoduje, że już nie czujemy się tak dobrze, komfortowo i bezpiecznie. Wyobrażaliśmy sobie, że wszyscy znamy ten sam język i te same zasady, a nagle ktoś się wyłamuje. Być może stąd walka właśnie o ten nasz dobrostan.
Pomyślałam o tym, co się dzieje we mnie, gdy słyszę błąd językowy i go nie koryguję. Myślę: jeśli nie zwrócę na to uwagi i przejdę nad tym do porządku dziennego, to jakbym potwierdzała tej osobie, że ona dobrze mówi. Daję jej do zrozumienia, że ją zrozumiałam, a ona będzie dalej tak mówić, nauczy tego swoje dzieci, a one swoje i za chwilę to bynajmniej stanie się przynajmniej (śmiech)!
Trzeba odróżnić sytuację publiczną od prywatnej. To, jak rozmawiasz ze swoimi najbliższymi czy znajomymi, to sprawa między wami. Możesz wytykać, atakować, wyzywać – jeżeli druga strona nie ma z tym problemu, rozmawiajcie między sobą, jak chcecie. Problem pojawia się w sytuacji publicznej – gdy ktoś pisze post, artykuł, występuje w telewizji, udziela wywiadu.
Poprawiać czy nie poprawiać? Mówię – jeśli już trzeba, gdy człowiek się udusi, jeśli tego nie zrobi, to w wiadomości prywatnej, ale z kulturą, wyczuciem, uważnością.
Dziś wiele mówi się o pokoleniu Z, które wchodzi na rynek pracy i spotyka tam starsze generacje – milenialsów oraz Iksy. Wspomniany przez ciebie dobrostan językowy, czyli poczucie komfortu wynikające z pełnego zrozumienia przekazu, bywa w tej sytuacji zakłócony. Jakie, twoim zdaniem, są największe różnice w języku używanym przez te pokolenia?
Chyba największa różnica jest w emotikonach i emoji, ale od razu muszę podkreślić, że za bardzo nie mam kontaktu z Zetkami. Głównie obracam się w milenialskim towarzystwie. Z moją siostrą, która jest 12 lat młodsza, nie mam większych trudności w komunikacji, oprócz tego, że ona inaczej interpretuje emotikony i używa skrótów, których ja nie znam.
Kiedyś wysłała mi skrót „IDK” i ja uznałam, że ona mnie nazywa idiotką, bo zadałam głupie pytanie. Siedziałam zasmucona nad telefonem i myślę: „A może chodzi o >>I don’t know<<?” – zapytałam ją, a ona odparła: „No tak”. Odpowiedziałam jej: „Boże, myślałam, że mnie od idiotek wyzywasz”. To była pierwsza sytuacja, kiedy napisała do mnie coś, czego zupełnie nie zrozumiałam.
Co możemy zrobić, żeby lepiej nam się rozmawiało?
Dopytać z otwartością drugą stronę, czy dobrze rozumiemy, o co jej chodzi. Inaczej tego nie przeskoczymy. Każdy musi mieć świadomość, że Zetki posługują się innym kodem.
Wczoraj spotkałam się z moim promotorem z czasów studenckich i spytałam, jak tam dzisiejsi studenci. Zwrócił uwagę, że coraz bardziej się rozjeżdżamy, bo nie ma już wspólnego kodu kulturowego. On rzuca jakiś tytuł filmu, piosenkę, książkę czy znaną reklamę, a oni tego nie kojarzą. Dla nas „Armageddon”, piosenki Backstreet Boys, „Cinema Paradiso” czy „Pan Tadeusz” z Żebrowskim to były wielkie rzeczy w naszej kulturze – wszyscy o tym mówiliśmy. A oni tego nie znają. Backstreet Boys znają tylko z reklamy ketchupu, a przecież to nas, milenialsów, ukształtowało.
Tutaj właśnie tkwi problem – trudniej nam się porozumieć i rozmawiać o rzeczach, które nas łączą. Co należy robić? Przede wszystkim podkreślać, że takie różnice istnieją, że to jest fakt. Informować, że oni wychowali się w innym świecie i inne rzeczy ich uformowały. Ta świadomość powinna być impulsem, żeby dopytać, upewnić się, że rzeczywiście rozmawiamy o tym samym.
Myślisz, że kiedyś też te różnice międzypokoleniowe były tak duże jak teraz?
Zawsze były, ale nigdy nie były tak ogromne. Moim zdaniem wynika to z tego, że bardzo dużo rzeczy zmieniło się w bardzo krótkim czasie. Milenialsi są pokoleniem zmian – znamy świat sprzed internetu, potem uczyliśmy się tego internetu, nauczyliśmy się też, jak szybko w nim wszystko się zmienia, więc potrafimy dostosować się do zmieniających się okoliczności. Zetki urodziły się już w pewnym kontekście historii i są już z tego nowego świata.
Ta zmiana sprzed internetu do świata po internecie – to ile lat? Janie korzystałam swobodnie z internetu jeszcze w liceum, czyli to były lata 2000. Nie minęło nawet 10 lat i nagle wszystko się zmieniło. W ciągu dekady mamy ogromną zmianę społeczną, cywilizacyjną, kulturową.
Zetki są kształtowane przez TikToka. Myślę, że milenialsi, nawet jeśli korzystają z TikToka, to też z innych platform. Jesteśmy bardziej przyzwyczajeni do dłuższych form, jak np. podcasty. Na początku mieliśmy tylko YouTube’a i mówiło się, że godzinny film na YouTubie w ogóle odpada. A okazało się, że milenialsi są w stanie obejrzeć dwugodzinny wywiad i jeszcze piszą, że im mało.
Nie wiem, jak tego typu treści konsumują Zetki ukształtowane przez wideo pionowe, którego dawniej nie było. Kiedy zaczynałam swoją przygodę z internetem, nie było filmów pionowych – były tylko filmy na YouTubie, które szybko stały się długimi materiałami. Mnie też często proszono o dłuższe filmy, bo na początku trwały tylko kilka minut, a potem 10, 15, 20 minut i nikt nie zgłaszał uwag. A teraz nagle wszystko pionowe, króciutkie, dynamiczne.
Co najbardziej martwi cię w obecnych zmianach komunikacyjnych?
To, co najbardziej mnie martwi i ma wpływ na to, jak myślimy – zwłaszcza młode pokolenie – jest fakt, że filmy pionowe same się uruchamiają, nie wybieramy ich świadomie jak na YouTubie. Wystarczy odpalić TikToka i już pojawia się propozycja, automatycznie, bez końca. To są te strzały dopaminowe. Tych treści jest bardzo dużo.
Mateusz Adamczyk, z którym niedawno prowadziłam spotkanie autorskie, użył sformułowania, że jesteśmy dziś „naćpani językiem” – przedawkowaliśmy język, teksty, treści i różne przekazy. Jesteśmy nimi nasyceni i to wpływa na to, jak myślimy i mówimy.
Pamiętam, jak pisali do mnie maturzyści, że oglądają moje filmy, żeby złapać rytm wypowiedzi, bo oni na co dzień tak nie mówią. Nie do końca rozumiałam, o co im chodzi, ale rzeczywiście język prywatny jest inny niż język publiczny. Kiedy mieli zdawać maturę ustną, do której – w mojej opinii – licea gorzej przygotowują niż do pisemnej, nie wiedzieli, jak budować dłuższą wypowiedź. Włączali moje filmy, bo tematyka była podobna, i uczyli się sposobu budowania zdań, doboru słów, melodii wypowiedzi, tego, jak przechodzę z jednego zdania do drugiego.
Słucham tego i trochę jestem przerażona, ale staram się odegnać tę myśl, która pojawia się w mojej głowie: „jak to, nie umiemy już mówić?”.
Chyba w zeszłym roku pojawił się raport na temat tego, jak maturzyści radzą sobie podczas ustnej matury. Okazało się, że poziom ich wypowiedzi jest dramatycznie niski – używają dużo zapożyczeń, potocznego języka, nie potrafią dostosować stylu do sytuacji. Dlaczego? Myślę, że nas kształtowały inne rzeczy. Oglądaliśmy programy z rodzicami, na przykład programy informacyjne, gdzie mówiono inną polszczyzną. A teraz młodzi oglądają głównie TikToka, a TikToki nagrywają ludzie, którzy często nie mają wielkich zasobów językowych i nie prezentują wysokiego poziomu kultury wypowiedzi. Oni tym nasiąkają i tak mówią.
Z perspektywy osoby, która przykłada dużą wagę do tego, jak język się kształtuje – jest w tobie taka strażniczka języka? Jest gdzieś granica zmian, przy której mówisz „stop”?
Jeżeli mamy do czynienia z jakimiś innowacjami językowymi, to one często są bardzo funkcjonalne. Przecież dawniej nie mówiliśmy, że ktoś „czuł się zaopiekowany” albo że coś „się zadziało”, czyli stało, albo coś „się zadziewa”, czyli zaczyna dziać. Jakiś czas temu ktoś mi powiedział, że to błędy, że tak w ogóle nie powinniśmy mówić. Ale to są konstrukcje potrzebne – z jakichś powodów ich używamy, a skoro ich używamy, to znaczy, że są funkcjonalne.
Staram się nie patrzeć na zmiany w języku jak na coś niepotrzebnego czy szkodliwego. Nie zauważyłam też, żebyśmy tak kombinowali z językiem i go upraszczali, że stałoby się to niepokojące.
Jedyne, co mi się nie podoba, to korpomowa. Włos mi się zjeżył, kiedy poznałam te wszystkie sformułowania. Ale to się za bardzo nie rozprzestrzeniło – zostało za murami korporacji, a poza nimi używane jest raczej żartobliwie. Nikt na poważnie nie mówi do kogoś prywatnie, żeby zrobił coś „ASAP” (przynajmniej mam taką nadzieję).
Sami się skontrolowaliśmy – nie oszaleliśmy na punkcie skrótowców i szybkich słów. To dobrze, to oznacza, że potrafimy kontrolować język i mamy wyczucie, gdzie co pasuje. Ucieszyłam się z wniosku z poradnika „Nie mów do mnie ASAP! O spoko języku w pracy”, że Zetki też mają problem z korpomową. Nie jest tak, że przychodzi do firmy nowe pokolenie i te „asapy”, „forwardy” i „briefy” są dla nich naturalne. Okazuje się, że dla nich ten język też jest sztuczny, niekomfortowy, też zaburza ich dobrostan językowy.
A co myślisz o sztucznej inteligencji i wpływie, jaki ma na komunikację? Zauważasz już jakieś zmiany?
Ostatnio natrafiłam na pewną reklamę i jestem przekonana, że czyta ją głos wygenerowany przez AI. Załamałam się, bo to jest reklama na YouTubie i melodia każdego zdania jest taka sama. „Będziesz zadowolony. Nasze apartamenty są blisko plaży”. Nie chcę, żebyśmy promowali taki sposób budowania zdań.
Reklamy zawsze były różne, ale mam wrażenie, że kiedyś reklama stała na wysokim poziomie językowym. Z reklamy przedostawały się różne powiedzonka – „pij mleko, będziesz wielki”, „bielsze nie będzie”. One językowo były takie zgrabne i nie budziły wątpliwości. Potem poziom zaczął się nieco obniżać, ale obecny trend polegający na generowaniu głosu przez AI jest według mnie dramatyczny.
Czuję, jakbyśmy się cofnęli w rozwoju języka. Nie wiem nawet do jakiego czasu. Pomyślałam, że wolałabym za darmo im to nagrać sama, byle to tak nie brzmiało.
Jest też problem z głosem nawigacji. Po pierwsze, mówi „za szejset metrów” – to jest potoczna wersja, uproszczona i poprawna, ale potoczna. Wzorcowo powinno się mówić „za sześćset metrów”, więc niektórych to razi. A po drugie on ma taki ton pełen pretensji, taki niemiły, jakbyśmy się pokłócili: „no, zjedź z ronda…”
Szkoda, że ludzie nie są wrażliwi na takie rzeczy, bo to są drobne rzeczy, ale mają duży wpływ na to, jak odbieramy treści, na nasz nastrój i dobrostan językowy.
A gdybyś miała poradzić, jak pracować nad różnymi formami wypowiedzi? Mamy wtrącanie „jakby”, „tak?”, „nie?” na końcu zdania. Jak sobie pomóc? Jak sprawić, by wypowiadać się ładniej, lepiej?
Kiedyś zrobiłam live’a na Facebooku i ciągle mówiłam „kurde” – ja, popularyzatorka wiedzy o języku polskim! Po tym, jak odsłuchałam nagranie, pomyślałam: „Jezu, jak mogłaś tego nie czuć?”. Najgorsze właśnie jest to, że w trakcie mówienia, najczęściej nie zauważamy tego ciągłego powtarzania. Dlaczego? Ze stresu. To wynika ze stresu i z nowej sytuacji – to był mój pierwszy albo drugi live.
Co możemy zrobić, żeby się nie stresować? Częściej występować i dać sobie czas na ciszę podczas wypowiedzi. Nauczyliśmy się, że musimy mówić non stop, bo inaczej będziemy nudni albo ktoś nam odbierze głos. To „kurde”, to „jakby” to jest ten czas, kiedy zbieramy myśli, ale możemy w tym samym miejscu zrobić pauzę. Nie bójmy się ciszy. Czasami cisza dodaje głębi naszej wypowiedzi i wcale nie oznacza, że jesteśmy niekompetentni językowo czy nieelokwentni. Po prostu dajemy sobie czas do namysłu, a to piękne.
Paulina Mikuła. Popularyzatorka wiedzy o języku polskim, konferansjerka. Od 12 lat tworzy edukacyjne filmy o polszczyźnie, które publikuje w mediach społecznościowych. Prowadzi szkolenia z prostego języka, poprawności językowej oraz występów publicznych. Autorka dwóch bestsellerowych książek.
Autorką zdjęcia jest Anna Dziewulska.
Z poradnika „Nie mów do mnie ASAP! O spoko języku w pracy” dowiesz się między innymi:
Redaktor naczelna RocketSpace.pl
Od ponad dekady działa w mediach. Publikowała w "Polityce", "VICE" czy "Dzienniku Zachodnim". Przez wiele lat pełniła funkcję szefowej serwisu Rozrywka.Blog w Grupie Spider's Web. Na bieżąco śledzi trendy społeczne i wiadomości popkulturowe. W myśl tego, że "wszystko jest połączone", interesuje ją interdyscyplinarne podejście do zjawisk.
Komentarze